Jeden decymetr sześcienny, a jaka różnica!
Jest taki genialny rhythmandbluesowy utwór z 1959 r, śpiewany do dziś jako fenomenalna piosenka miłosna – „What a difference a day makes”. W piosence podmiot liryczny mruczy do siebie z niedowierzaniem, jak wiele zmieniły w jego życiu głupie 24 godziny… Mnie jego melodia i słowa chodziły po głowie niemal przez cały czas tego testu – choć nie dosłownie, bo w drugim wersie słyszałem wciąż od nowa „hundred cubic centimeters”. Tak, właśnie 100 cm3 to różnica, dzięki której ten samochód z niemal końca listy ocenowej moich testowych aut awansował jednym skokiem na jej szczyt. No, w każdym razie do co najmniej pierwszej piątki.
Wszystko zaczęło się w lipcu 2017 roku – dwa i pół roku temu. Jeździłem wówczas zupełnie nową Micrą, która kandydowała w trzech kategoriach konkursu na Światowy Samochód Roku. W walce o tytuł Samochodowego Designu Roku była w finale, w pozostałych dwóch (główna oraz Miejski Samochód Roku) poległa w przedbiegach, otoczona wstydem… Właściwie można powiedzieć, że na własne życzenie – ale to nie tak. Wtedy Renault wyraźnie próbowało siłowo nie dopuścić zupełnie nowego rywala do szansy pokonania Clio w wewnątrzrodzinnej walce o klientów, czego wyrazem było wymuszenie na mniejszym z partnerów w koncernowym aliansie zastosowania do zupełnie nowego auta, nowoczesnego, ślicznego, świetnie się prowadzącego – do włożenia mu pod maskę silnika opracowanego specjalnie z myślą o najtańszych produktach koncernu – albo przeznaczonych na najmniej wymagające rynki. Jak Dacia Logan/Sandero, jak Renault Thalia czy kilka odmian Łady. Chodzi oczywiście o silnik 0.9 TCe o mocy 90 KM, przedstawiany klientom na tych rynkach jako topowa motoryzacja – turbomotoryzacja! – dla ich samochodów kosztujących nieco ponad połowę tego, co miała kosztować Micra. Micra, która w porównaniu z Thalią i Loganem/Sandero (o Ładach nie wspominam…) wygląda niczym przybysz z innego wszechświata. Elegancka, dopracowana, wysmakowana… No, po prostu gotowa sprawić tej „prosto z raju” (Clio) potężne lanie – bo Renault, choć niewątpliwie piękne i łapiące wyglądem za serce, było tandetnie wykończone. I do takiego wykończenia ten silniczek doskonale by pasował…
A mowa o silniku po prostu prymitywnym. Owszem, zaskakująco szybkim i zrywnym, ale o drastycznie niskiej kulturze pracy i potężnym apetycie na paliwo.
Kiedy więc wsiadłem do tego ślicznego, wysmakowanego Nissana i już rozruch silnika (na filmie doskonale udało się to uchwycić, łomot, potężne szarpnięcie, robiące wrażenie, jakby silnik nie tyle zastartował, co wypadł spod maski) sprawił, że się wzdrygnąłem z obrzydzenia, test nie mógł wypaść rewelacyjnie. I nie wypadł. Bo to było tak, jakby fantastycznie wyglądająca, z daleka obłędnie seksowna dziewczyna z bliska okazała się… hmmmm… ujmijmy to tak: niedomyta…
Dziś wszystko jest tak, jak być powinno. Fantastycznie wyglądająca, seksowna dziewczyna jest obłędnie seksowna także przy bardzo bliskim kontakcie – nowy silnik 1.0 DIG-T o mocy 117 KM i momencie obrotowym 180 Nm jest po prostu doskonałym napędem dla tego lekkiego auta, które się wyśmienicie prowadzi (choć resorowanie jest nieco zbyt jędrne jak na mnie), ma świetny układ kierowniczy i kokpit, który najzwyczajniej w świecie przywraca wiarę w ludzkość. Oh, ja wiem, pamiętam – nowe Clio też jest znakomicie wykończone wreszcie. Ale Micra ma w dodatku oszałamiająco konwencjonalnie piękne zegary. I choć komfort akustyczny nie został tu dopracowany tak, jak wnętrze (nadkola robią wrażenie w ogóle niewytłumionych), to i tak jestem tym samochodem zauroczony. Fakt, że do pełni szczęścia brakuje, by ten jakże świetny silnik miał nieco mniejszy apetyt (w teście średnio 7,4 l/100 km), to jednak jak na dzisiejsze czasy zakłamania i wymuszonych jednostek trzycylindrowych, które mało palą tylko w laboratorium, jest to naprawdę niezły wynik.
Oh, what a difference it makes…