https://www.youtube.com/watch?v=sJLO8W-1wCc&feature=youtu.be
Pierwszy sensowny, tylko po co?
Wiele razy tłumaczyłem się ze swojej niechęci do hybryd typu Plug-in, czyli z doładowywanymi z gniazdka akumulatorami. Same akumulatory zapewniają minimum 35 km zasięgu bezemisyjnego, więc mając ładowarkę i w pracy, i w domu, użytkownik takiego auta jeździ wciąż na prąd i nie emituje żadnych zanieczyszczeń.
Teoretycznie wszystko jest super – to auto jeżdżące niemal cały czas na prąd, a w razie braku prądu w akumulatorach dysponujące sprawnym silnikiem spalinowym zapewniającym zupełnie normalny napęd. Realnie miało być nawet lepiej, bo w założeniu każdy z tych dwóch silników miał stanowić sam w sobie co najmniej wystarczające źródło napędu, a już jeśli działały w duecie, to hoho!
Tyle teoria. W praktyce do tej pory wszystkie hybrydy Plug-in okazywały się samochodami elektrycznymi na pół godziny, po czym wolne elektrony w ich akumulatorach się kończyły i trzeba było przechodzić na napęd benzynowy (ten Mercedes jest pierwszym tego typu dieslem), co kończyło się zużyciem paliwa – zamiast obiecywanych 2,0 l/100 km – w okolicach 15-18 l/100 km. Z odpowiednio wysoką emisją spalin oczywiście.
Diesel zmienia tu bardzo wiele – co prawda wciąż jest to hybryda na 30 km jazdy elektrycznej, a ładowanie z gniazdka szybkiej ładowarki w centrum handlowym to półtorej godziny, przez który to czas jestem w stanie przepuścić mnóstwo pieniędzy w rzeczonym centrum handlowym – więcej, niż gdybym zatankował pełny zbiornik paliwa…
A potem, kiedy znów ruszyłem w typowe dla mojej pracy objeżdżanie Warszawy, spotkania, nagrania itp., w jakieś 20 minut jazdy nie tylko elektrycznej później, znów zobaczyłem napis „zasięg elektryczny 0 km”. Auto samoczynnie przestawiło się w tryb Charge (ładowanie) i od tej pory silnik spalinowy pracował na dwa etaty, zarazem napędzając auto, jak i produkując elektrony napełniające baterie… Fakt, że do tamtego momentu mimo, że tak ostrożnie powiem, intensywnego użytkowania, średnie spalanie wynosiło 4,1-4,4 l oleju napędowego na 100 km. Odbiega to co prawda potężnie od homologacyjnych 1,6 l/100 km, ale jak na wielkie i ciężkie, luksusowe auto i ostrą jazdę po Warszawie i obwodnicy – to lepiej niż dobrze. Mamy tu przecież łącznie systemowo 306 KM i 700 Nm!
Ale po włączeniu się trybu Charge spalanie poszybowało do 7,1/100 km. Fakt, że to o wiele lepiej niż w przypadku benzynowego odpowiednika (15-18), ale mimo wszystko nasuwa się natychmiast pytanie: po co? Po co mamy jeść te żaby? Po co dokładać fantastycznie mocny, ale kompletnie per saldo niepotrzebny silnik elektryczny, co waży i kosztuje, ogromną kupę baterii, która waży i zajmuje pół bagażnika (platforma, na której bazuje ten Mercedes, nie była planowana do modeli elektrycznych, więc…) – no po co? Przecież klasa E z dwulitrowym dieslem o mocy 194 KM – tak, takim samym, jaki jest w tej hybrydzie – to znakomite, szybkie i wstrząsająco oszczędne auto, które nie potrzebuje żadnych czarów.
Bo czary są potrzebne tylko producentom, by na papierze obniżyć koncernowe zużycie i emisję. Bo inaczej będą płacić potworne kary.