Lexus RX 2016
Kosmos…
Wyjątkowo nie chodzi mi o to, że w obowiązującej teraz stylistyce Lexusa „twarze” aut przypominają przystojniaka Predatora z filmu z Arnoldem Schwarzeneggerem (choć to fakt niezaprzeczalny). Ale używam słowa „kosmos” w potocznym znaczeniu, jako okrzyk zachwytu, niedowierzania, podziwu wobec czegoś, co wydaje się absolutnie nieosiągalne dla normalnych, zamieszkujących Ziemię hominidae. Wiem, że nudzę już z tymi zachwytami nad Lexusami, ale nic na to nie poradzę: równie mocno, jak nie „kupuję” aktualnego designu ich karoserii, tak samo silnie zachwycam się ich wnętrzami. Nie inaczej było z zaprezentowanym na nowojorskim salonie samochodowym NYIAS 2015 nowym średnim SUV-em Lexusa, modelem RX 2016.
Nie inaczej?! A jednak: inaczej. Tak wykończonego SUV-a jeszcze nie było. Zaraz obok Lexusa wystawiało się Audi, którego perfekcjonizm zawsze mnie aż przytłacza, gdzie kokpity wykończone są po prostu idealnie, gdzie próba wymuszenia trzasków czy pisków przez szarpanie elementami wnętrza czy napieranie kolanem na konsolę mają tyleż sensu, co próba złamania pnia dębu Bartek gołymi rękami przez przeciętnego dziennikarza motoryzacyjnego. I gdzie materiały wykończeniowe pochodzą tylko z najwyższej półki – plastiki są często lepsze niż u innych producentów skóra czy drewno, a drewno i skóra są godne salonów milionerów. No więc znacie moją opinię o Audi – ale na tle wykończenia Lexusa Audi są najwyżej bardzo dobre, ale to już wszystko. Nie, broń Boże nie mam na myśli jakiegoś upiornego, nowobogackiego przepychu – nie, po prostu Lexus to jeszcze wyższy, dużo wyższy poziom. Poziom salonów królewskich.
To naprawdę niesamowite, ale właśnie na takim pułapie jakościowym jest ten SUV. Nowy, jeszcze przestronniejszy od poprzednika RX szokuje kokpitem także i na inny sposób: jego stylistyka wyspokojniała, jest awangardowa, ale nie arogancka, a wręcz kojąca. No i doprowadzono do perfekcji anatomiczną ergonomię, nie ma już mowy o zahaczaniu dłonią czy rękawem o jedne elementy, gdy używa się innych. Nie ma tu już też tak wymyślnych (i skomplikowanych per saldo) elementów sterowania, a główny ekran dosłownie zabija niewiarygodną rozdzielczością na poziomie najlepszych ekranów komputerowych. Zachowano co prawda niekochaną (delikatnie mówiąc) nie tylko przeze mnie logikę systemu multimedialnego, ale jego sterownik jest o wiele szybszy od tego, który montuje się w znacznie (teoretycznie) wyżej pozycjonowanych rynkowo modelach, limuzynach GS czy choćby LS – ruch „dżojstikiem” przekłada się natychmiast na rezultaty. Zniknęły też wreszcie idiotyczne pokrętła sterujące podgrzewaniem i wentylacją foteli, do których Japończycy (oraz Francuzi, dla porządku) mają dziwną słabość – idiotyczne, bo jeśli ich nie przestawimy na zero, przy następnym użyciu samochodu będziemy się nieświadomie smażyć lub wietrzyć. W zamian są czysto europejskie przyciski „soft-touch”, które po wyłączeniu zapłonu po prostu się dezaktywują. Ale to tylko przykład, przykład pokazujący podejście Lexusa do wymagań klientów. Nie reaguje szybko, ale jak już, to rzuca na kolana. I dostarcza „produkt” już nie z najwyższej półki, a po prostu coś naprawdę dla wybrańców.
W przypadku tego akurat samochodu można się było o tym wszystkim przekonać wyraźnie i dobitnie, bo Lexus nie pozwolił sobie na modne na nowojorskim salonie głupoty w rodzaju braku zasilania zewnętrznego. Można było więc włączać wszystkie światła, wyświetlacze, nawiewy… Prawdę mówiąc, można było włączyć i silnik i sobie pojechać, bo kluczyk leżał w schowku. Oddałem go szefowi stoiska, żeby nie zebrał jeszcze gorszych słów krytyki niż poprzedniego ranka – po „prezentacji” modelu, która odbyła się o innej godzinie i w innym miejscu, niż obiecano, a samochody (bez zasilania) pozwolono oglądać przez pół godziny. Chyba powinniśmy być wdzięczni, że to nie Amerykanie rządzą Lexusem…