Wszystko, co najlepsze z Ameryki, Europy i Korei
Hyundai pokazuje nawet jeszcze bardziej dobitnie niż (delikatnie mówiąc) dyskusyjna pod względem urody Kia Telluride, że ten niegdysiejszy koreański czebol (coś w rodzaju rodzinnego interesu o szerokich powiązaniach polityczno-wojskowych) stał się jednym z najwspanialszych graczy w branży motoryzacyjnej. Ale Palisade to coś więcej niż tylko dowód. To wręcz demonstracja, że marka, która kiedyś wyśmiewano za produkcję – excusez-le-mot – chłamu i paskudztw, awansowała do elity.
Bo trudno inaczej podejść do tego, co wnosi do motoryzacji Palisade. Niby jest po prostu kolejnym wielkim SUV-em, który w wielkich liczbach pochłonie ogromny rynek amerykański. Ale ponieważ równolegle do Palisade'a (i Telluride'a) testowałem najnowszy model wzorca amerykańskich krążowników, Cadillaca XT6, naprawdę świetny samochód i naprawdę wysokiej jakości i solidności, mogę z całą pewnością oświadczyć nawet pod przysięgą, że Cadillac nigdy w życiu nie stworzył auta choćby w połowie tak dobrego. Ale i to mało. Bo o ile ani Kia Telluride, ani Hyundai Palisade nie są przewidziane do sprzedaży w Europie, to jednak na co dzień testuję auta tej klasy produkcji europejskiej, to posunę się dalej w obrazoburczych, ale w pełni uzasadnionych oświadczeniach: żadna europejska marka (włączając w to premium) nie oferuje tak wysokiej jakości wnętrza, w dodatku o tak wysokim stopniu przemyślenia, praktyczności… No i jeszcze ten niesłychany komfort jazdy! Palisade resoruje bez pneumatyki tak, jakby pneumatykę miał. Tylko bez typowego dla wszystkich poza Mercedesem i Audi (a teraz także BMW, ale tylko w modelu X7) hałasowania zawieszenia pneumatycznego.
Jedzie się tym po prostu wyśmienicie – i żeby było jeszcze gorzej, bez śladu kołysania czy innych przejawów „kanapowatości”, z mile precyzyjnym i pełnym czucia układem kierowniczym. No i na dodatek ten samochód (tak samo, jak Kia Telluride) ma prawdziwy silnik – 3.8 V6 o mocy niemal 300 KM. Nie czyni on z auta wyścigówki, ale w połączeniu ze świetnie zestrojoną 8-stopniową automatyczną skrzynią biegów pozwala na bardzo poważne osiągi przy akceptowalnym zużyciu paliwa – w naszych testach na autostradzie nr 210 z centrum Starej Pasadeny i dalej do Parku Narodowego Angeles drogą Angeles Crest Highway, czyli raczej nie w miejscach, gdzie da się jechać oszczędnie (wyguglujcie sobie, warto!) wyszło nam średnio ok. 15,8 l/100 km, więc jak na tę wielkość auta i silnika oraz rodzaj drogi i sposób prowadzenia (malo casu, krucabomba, malo casu!) to bardzo dobry wynik. A jednocześnie spod maski dobiega w najgorszym wypadku pomruk sześciu cylindrów, ale nigdy hałas, na autostradzie nawet przy mocno już nieprzepisowych 80 milach na godzinę (dozwolone 65, ale nikt nie jedzie poniżej 73-75) jest cicho i w sensie napędu, i zawieszenia, i aerodynamicznych szumów. Fantastycznie wykończone wnętrze, wirtualny kokpit, który mnie natychmiast przekonał do idei wirtualnego kokpitu (musicie obejrzeć film, żeby zrozumieć) i ogólna przyjazność auta na niesłychanym poziomie czynią zeń model, którego brak na europejskim rynku aż krzyczy o głupocie legislatorów unijnych.
A w dodatku ceny tego wspaniałego auta zaczynają się w Stanach Zjednoczonych od 32 000 USD, w pełni wypasiona wersja (jak ta testowna) to 45 000. A Cadillac XT6, który jest na tle tego Hyundaia śmieszną imitacją luksusowego auta rodzinnego klasy SUV – zaczyna się (!) od 51 000 USD.
Obawiam się, że Caddy nie będzie się za dobrze sprzedawać…