&feature=youtu.be
Pięknie żarło, ale zdechło…
Hyundai modelem Kona pokazał, że ma – mówiąc najprościej – jaja. Że jego zarząd stać psychicznie na rzucenie wyzwania wszystkim rywalom i wprowadzenie na rynek auta totalnie awangardowego, a przy tym świetnego nie tylko designersko, ale i technicznie. Co gorsza, od początku istnienia Kony Hyundai informował, że najlepsze dopiero przed nami. No i doczekaliśmy się wersji electric – całkowicie elektrycznego auta, kompletnie nowego, z nowymi komponentami, niebazującego na elektrycznym Ioniqu czy siostrzanej Kii Soul EV, a zupełnie odrębnego.
Kona electric jest produkowana w dwóch wariantach: o mocy 134 KM i z baterią akumulatorów wystarczającą na ok. 300 km oraz z silnikiem 204-konnym i bateriami na 500 km. W obu przypadkach kierowca ma do dyspozycji aż 395 Nm, przez co przyspieszanie z każdej prędkości jest więcej niż zadowalające. W teście wystąpiła ta mocniejsza wersja, która w dodatku była wyposażona niemal „po kokardy” – we wszelkie opcje komfortowe, wsparcia i ochronne. Choć kolorystyka kabiny zdecydowanie nie była w moim guście, nie mogę nie docenić jakości spasowania i zmontowania jej elementów – podobnie jak nie mogę przemilczeć, że nie ma tu ani jednego miękkiego plastiku. Nie lubię, ale da się przeżyć, jeśli wszystko jest tak solidne. A jest – i nie tylko solidne, ale także przemyślane i łatwe w obsłudze. Pozycja za kierownicą jest ergonomiczna (choć nie idealna, ale to tylko mały kompaktowy crossover, więc nie przesadzajmy), fotele wygodne, bagażnik do przyjęcia – generalnie całkiem niezłe auto rodzinne, o ile dzieci rodziny nie weszły jeszcze w okres przerastania rodziców o głowę…
Zespół napędowy jest świetny – błyskawicznie reaguje na gaz, zapewnia bardzo dobrą dynamikę i znakomite przyspieszenia z każdej prędkości oraz mnóstwo niemiłych niespodzianek kierowcom potężnych limuzyn i SUV-ów dzielących z nami drogę. Bo jakże to, taki mdławobłękitny koreański jakiśtam-Kona robi takie numery? Po prostu odjeżdża beemce z 3-litrowym dieslem?
A tak. Odjeżdża. I to zdecydowanie. Tyle że w pewnym zakresie obrotów do charakterystycznego świstu silnika elektrycznego dochodzi jakby gwizd, który po chwili zaczyna drażnić. A skoro przy dźwięku jesteśmy – trzykrotnie musiałem użyć sygnału dźwiękowego jeżdżąc Koną electric i za każdym razem było mi jakby wstyd. Bo ten dźwięk z pewnością nie daje takiego poczucia wyższości nad innymi. Jest bliższy burczeniu w brzuchu niż rykowi lwa. No i jeszcze jedno spostrzeżenie akustyczne: szumy opływowe od mniej więcej 100 km/h zaczynają być bardzo wyraźne.
Ale najgorsze dopiero przed nami. Nie, nie chodzi o cenę. A może właśnie per saldo tak – bo jej… nie ma. Nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie. Owszem, cała Skandynawia, Holandia, Wielka Brytania i Francja cieszą się, że wreszcie jest niebywale sensowny elektryk o mocnym silniku w cenie poniżej 30 tys. euro – a my nie możemy. Bo na dzień dzisiejszy (24.10.2018) Hyundai Polska nie tylko nie doczekał się decyzji cenowych, ale choćby cienia nadziei na to, że auto w ogóle będzie na naszym rynku. Choćby w liczbie 30 sztuk. Możliwości produkcyjne Hyundaia są ponoć ograniczone (?!), a ważniejsze są rynki biorące model tysiącami, a nie dziesiątkami, jak my czy jakieś tam Czechy, Słowacja, Węgry etc.
Więc w sumie test był sobie a muzom – i najprędzej przyda mi się do celów konkursu na Światowy Samochód Roku, gdzie auto kandyduje w dwóch kategoriach.
Oj, jaka szkoda…