&feature=youtu.be
Pół wieku…
Ten film zrobiono go w 1968, miał premierę dokładnie 50 lat temu – 17.10.1968 r., ale do Polski dotarł w styczniu 1972 (najwcześniej w całym Bloku Wschodnim, mniej więcej o 4-5 lat przed innymi „krajami demokracji ludowej”). W chwili polskiej premiery miałem 9 lat, więc na pewno nie było szans na jego obejrzenie. Ale… Ale kiedy w 2 lata później pokazała go po raz pierwszy telewizja, nie dałbym się odpędzić pejczem. Bo o scenie pościgu dwóch spośród najbardziej znanych na świecie „muscle-carów” słyszałem tyle od mojego Ojca, maniaka motoryzacji, że prędzej bym doprowadził do interwencji domowej Milicji Obywatelskiej…
Obejrzałem. Jak to było w „Autobiografii” Perfectu – „i nie mogłem w nocy spać”. Jeśli ktokolwiek z moich Widzów nie oglądał „Bullitta”, musi to zrobić koniecznie. Bo jest to po prostu świetny kryminał – a kwestie samochodowe to istna wisienka na torcie. Za każdym razem, gdy go oglądam, dostrzegam jakieś kolejne potknięcie, jakąś nieporadność, jakiś błąd, co pokrótce przedstawiłem w swoim filmie. Ale nawet jeśli sami znajdziecie jeszcze więcej „kwiatków” podczas oglądania najsłynniejszego pościgu samochodowego w historii kina, bardzo szybko zrozumiecie, że o jego sławie wcale nie zadecydowały realizm czy świetny montaż (za który mimo potwornych błędów film dostał Oscara w 1969 r.). Nie, to kwestia emocji. Ten film pokazał pościg samochodowy tak samo, jak o piłce nożnej mówił kiedyś w swych komentarzach na żywo Jan Ciszewski – człowiek, który robił nieprawdopodobne błędy językowe i rzeczowe, ale był uwielbiany, bo kiedy się mecz oglądało z jego komentarzem, człowiek się czuł uczestnikiem. Ja jestem totalnie odporny na piłkę nożną i nawet gdyby „nasi” wygrali w Mistrzostwach Świata, niewiele by mnie to obeszło. Ale za czasów Jana Ciszewskiego futbolem się po prostu pasjonowałem. To powinno powiedzieć wszystko.
I tak samo jest z tym filmem i tym pościgiem. Kiedy się go rozbiera na czynniki pierwsze na chłodno, jest po prostu śmieszny. Ale kiedy się go ogląda, kiedy w dodatku nerwy piłuje fenomenalna muzyka Lalo Schifrina, człowiek zatapia się w świecie Bullitta. Bez reszty.
I wiecie co? Podobnie jest z wyprodukowanym na 50-lecie tego filmu Fordem Mustangiem „Bullitt”. Wystarczy pokonanie kilkunastu kilometrów za jego kierownicą, by się w niego zapaść, by mu ulec, by nie myśleć o tym, że to przecież po prostu Mustang GT, owszem, znakomity, ale… Ale w tym wydaniu łatwo odnieść wrażenie, że ten samochód ma duszę. I że jest wszechogarniający. Może to wina białej gałki na czubku dźwigni manualnej skrzyni biegów. Może jadowitej zieleni karoserii. Może fenomenalnego podkładu muzycznego nowego układu wydechowego, którego zakres i poziom akustyczny rezonansu można sobie ustawiać. Może…
A może po prostu bezmiar skojarzeń z tamtym doznaniem sprzed 44 lat? Skojarzeń nie tylko w pełni uzasadnionych, ale przeniesionych żywcem w XXI wiek za pomocą świetnie zaprojektowanego auta, o niebo lepszego pod każdym względem od jego słynnego poprzednika?
Nie wiem. Ale testowanie Forda Mustanga „Bullitt” 2018 było jednym z najbardziej… duchowych doznań, jakie przeżyłem za kierownicą.