Toyota Aygo 2014
Nie tylko dla najwierniejszych
Tośmy się doczekali: na rynek wjeżdża nowa generacja „trojaczków z Kolina”. Pierwsza jest Toyota,
która z dwuznacznym okrzykiem „Go fun yourself!” już na salonie genewskim w marcu tego roku nie tyle zaskoczyła, co zaszokowała obserwatorów motoryzacji. Bo jak to, Toyota i coś tak niejednoznacznego? Niegrzecznego? Niestandardowego? A właśnie że tak! Aygo okazuje się samochodem wesołym, młodzieńczym, całkiem rozbrykanym – czyli rzeczywiście alternatywą wobec volkswagenowskiego trio (VW up!, Skoda Citigo i Seat Mii) oraz włoskiej ślicznotki, Fiata 500. Wbrew wszelkim dotychczasowym przyzwyczajeniom, Japończycy zrobili samochód, którego nie da się upchnąć w jednej szufladzie – a uzyskali to m.in. inteligentnym systemem doposażania, dodatków, optycznych akcentów, które można dość dowolnie tasować, dobierać…
Bo sam samochód zawsze jest taki sam: 3- lub 5-drzwiowy miejski pojazd o naprawdę imponującej pojemności kabiny i bagażnika (spieszę uspokoić tych, którzy mi zaraz zarzucą przesadę: oczywiście jak na tę wielkość auta), zawsze z 3-cylindrowym silnikiem benzynowym o mocy 68 KM, który jest… hmmmm… Całkowicie wystarczający na miasto. I rzeczywiście przyjemnie oszczędny – choć daleko mu do rekordów hybrydowego Yarisa, by pozostać tylko w rodzinie.
Nie jest to oczywiście auto bez wad. Ale w porównaniu z całkiem przecież niezłym poprzednikiem jest to ewolucja połączona z kwantowym skokiem pod każdym względem. Najważniejsza zmiana to charakter. Druga: jakość, o wiele lepsza. Trzecia: tym się naprawdę fajnie jeździ, a ćwiczyliśmy tego malucha bezlitośnie w dwóch takich, co i w Mercedesie klasy S będą się trącać łokciami, razem spokojnie ze 230 kg… Resorowanie jest więcej niż zadowalające, trzymanie drogi bardzo sensowne – generalnie bezproblemowo dałoby się tym pojechać nawet w całkiem długą trasę.
A że to naprawdę miły samochodzik, widać po zachowaniu red. Marcina Bołtryka, który nawet podczas przerwy na kawę nie chciał odejść od Aygo…