Jaguar F-Type R Coupe
O Jagusi, co chłopom w głowach zawracała
Jakiś czas temu śliniłem się, opowiadając o swej krótkiej przygodzie z Jaguarem F-Type Cabrio.
Śliniłem, bo nie da się nie ekscytować tym samochodem, który się tak fantastycznie prowadzi i który nosi w sobie geny najprawdziwszych muscle-cars z lat 50. i 60. Jest jak AC Cobra, tylko daje się kontrolować. No więc jak już się na tej stronie całkiem zaśliniłem w ekstazie, to mój serdeczny kolega Tadeusz Jelec, który zajmuje się projektowaniem Jaguarów hen, na dalekiej wyspie, gdzie kierownica jest montowana „on the right side, not on the wrong one”, powiedział mi, że się cieszy, że mi się ten roadster spodobał. Bo prawie już kończył wersję coupe. A dopiero ta – wedle jego przechwałek – miała mnie rzucić na kolana.
Jak śpiewał Wojciech Waglewski, od tego jest przyjaciel, żeby gadać, co ślina na język przyniesie, a drugi przyjaciel jest od tego, żeby wierzyć. No więc jasne, że powiedziałem, że wierzę. Bardzo chciałem, żeby to była prawda, ale – to oczywiste – nie było to możliwe. Bo „anglik”, bo w indyjskich rękach, bo w ogóle nie da rady, oba samce. Musiałby być lepszy od niemieckich aut, a takich zwierząt nie ma.
Na przełomie czerwca i lipca „nadejszla wszakże wiekopomna chwila” i wsadzono mnie do Jaguara F-Type Coupe. Nie żebym się opierał, tylko kabina jest paskudnie niska i w pewnym wieku i przy pewnej figurze już nie tak łatwo… Auto było w topowej wersji – R. Czyli z silnikiem 5.0 V8, kompresorem i 550 KM. Skandal polegał na tym – i ktoś w rządzie powinien za to beknąć! – że padał deszcz. Czyli równie dobrze mógłbym jeździć po lodzie albo po rozmazanym maśle kakaowym. Cholera! Ale już rozruch silnika sprawił, że wszystko poza samym autem przestało być istotne. Całe wieki nie słyszałem tak wspaniałego brzmienia. Ryk, wizg, syczenie i poddźwięki pół na pół z falsetem – brakowało tylko pełnego otwarcia wydechu. A przecież dopiero uruchomiłem tego potwora!
Potem było już tylko lepiej. I wcale nie chodzi o to, że nie udało mi się pokonać ani jednego zakrętu bez konieczności kontrowania, bo ta „Jagna” ma ze 350 Nm na wolnych obrotach i naprawdę potrafi je demonstrować. Ale zachwyciłem się też fantastycznie pracującą automatyczną skrzynią biegów – 8-stopniowym ZF, który jest też w prawie wszystkich modelach BMW, a także masie innych co droższych aut. W BMW była dotąd bezkonkurencyjna, pracowała na oprogramowaniu starannie utajnianym przez monachijczyków, bo ich własnym. O to samo pokusili się Angole – i uzyskali jeszcze lepsze efekty! Bo automat w „Jagu” jest lepszy literalnie pod każdym względem. Szybszy, bardziej spontaniczny, bardziej zdecydowany… Może dlatego, że BMW ma ostatnio obsesję maksymalnej minimalizacji spalania i trzeba powłączać mnóstwo funkcji, żeby ich silnik i skrzynia chciały pracować dynamicznie, a w Jaguarze wystarczy odłączyć start-stop (system zapamiętuje preferencje kierowcy razem z ustawieniem fotela i później nie aktywuje tego paskudztwa – pyszności!).
W każdym razie zespół napędowy Jaguara F-Type R to istna poezja. Jest to samochód nieprawdopodobnie zrywny, piekielnie szybki, a przy tym znakomicie się prowadzi i świetnie hamuje. Wszystko to sprawdziłem nazajutrz, gdy już nie padało. I zaprawdę, powiadam Wam: gdyby nie uszy, śmiałbym się dookoła głowy z radości obcowania z takim archetypem samochodu sportowego. Z późniejszych rozmów z kolegami, którzy mieli szansę jeździć tym autem, wiem, że nie tylko mnie zawrócił w głowie.
To jeden z najlepszych, najbardziej ekscytujących, porywających wręcz samochodów, jakimi w życiu jeździłem. I najbardziej seksownych – ale i niosących radość obserwatorom. Musielibyście zobaczyć, jak się cieszą ludzie, kiedy znienacka przegazujesz taki silnik, przejeżdżając obok nich!
(Choć z pewnością mógłby mieć lepsze fotele – i porządną skórę na kierownicy zamiast zamszu…)