Wszystko super, ale…
Audi SQ5 TDI
Wyglądał jak ucieleśnienie jakiegoś samochodowego Koszmaru z ulicy Wiązów. Matowoczarny, z czarnymi, matowymi felgami i niemal nieprzezroczystymi szybami. No i duży. Super-SUV, superdiesel, super-Audi. SQ5 TDI. 313 KM i monumentalny moment obrotowy 650 Nm właściwie w całym zakresie obrotów. Potworny potwór.
Wnętrze nie odbiegało stylistycznie od nadwozia. Czarna skóra, grafitowoszare drewno na desce rozdzielczej – i tylko typowe dla Audi, czerwone podświetlenie zegarów łamało jednobarwność kokpitu. Rozruch – właściwie w ciszy, choć auto stało i czekało na mnie w tym garażu od południa poprzedniego dnia. 8-stopniowa skrzynia zadziałała jak zwykle niezauważalnie, auto właściwie bezszelestnie wytoczyło się na szczyt serpentyny prowadzącej do wyjazdu z podziemnego garażu.
Na szczęście nie padało, bo nici byłyby z testu. Fizyka nie daje się oszukać i żadna elektronika nie pomoże, gdy do przeniesienia na jezdnię masz aż tak przerażającą moc. Nie padało, a na autostradzie z Monachium do Ingolstadt nie ma ograniczenia prędkości. Hulaj dusza!
Przejechałem jakieś 5 km nie przekraczając 2000 obr./min, żeby olej się porządnie rozgrzał i zimne powietrze mogło już działać tylko na moją korzyść. Im zimniejsze powietrze wpada do silnika, tym więcej zawiera tlenu. Im więcej tlenu, tym więcej można w nim spalić paliwa. I tym skuteczniej wykorzystać potencjał silnika, szczególnie turbodoładowanego. Kiedy wskazówka termometru ustabilizowała się powyżej 90 stopni, włączyłem tryb Sport elektroniki silnika i skrzyni, po czym po prostu wcisnąłem gaz.
Muszę przyznać, że jako użytkownik 3-litrowego turbodiesla rozwijającego 560 Nm i 250 KM, wiem co nieco o możliwościach takich silników. Ale to, co nastąpiło, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. SUV niemal stanął dęba. To znaczy, tak to odebrałem, ale w rzeczywistości po prostu szarpnął w przód i lekko uniósł „nos” – na nic więcej nie pozwoliłoby zawieszenie, które jest po prostu twarde i nie dopuszcza nurkowania, bujania się… Spod maski dobiegło warczenie – nie ryk, nie wycie broń Boże – po prostu warczenie. Ciągnęło za sobą chyba wręcz poddźwięki, bo fizycznie czułem jakby stłamszenie… Zarazem strzałka prędkościomierza przesuwała się w prawo z szybkością znaną mi dotąd tylko z urządzeń w typie Porsche Carrery S. Kilka uderzeń serca od chwili rozpoczęcia przyspieszania zatrzymała się na 210 km/h – tyle dopuszczał komputer pokładowy, powiadomiony wcześniej, że auto ma zimowe opony.
Przeleciałem tak jakieś 100 km, po czym zjechałem z autostrady, by sprawdzić, jak się zachowuje ten przytłaczająco szybki SUV na krętych drogach. I znów było szybko, było imponująco, było chwilami zdecydowanie za szybko – ale koniecznie chciałem poznać kres możliwości układu jezdnego. No więc trudno do niego dociągnąć. W każdym razie takim jak ja, co zawsze wypatrują tego, co niespodziewane. Kiedy wreszcie samochód zaczął kwiczeć gumami i wyjeżdżać w łuku na wprost, byłem pewny, że SQ5 to wybitne osiągnięcie inżynieryjne.
Ale to już wszystko, co mam do powiedzenia o tym aucie. Nie wzbudza namiętności. Nie rzuca na kolana urodą. Nie chwyta za serce.
Listopad 2012