SsangYong Tivoli 1.6d 2WD
Kandydat z zaświatów
SsangYong Tivoli jest oficjalnym kandydatem do tytułu Światowego Samochodu Roku 2017. Zdziwniej i zdziwniej, jak mówiła Alicja w Krainie Czarów…
Z całą pewnością wygląda ciekawie, co jednak nie znaczy, że uwodzi urodą. Ale pozwoli się wyróżnić, a to już dużo. Niestety, to już wszystko. Bo jeszcze zanim zacząłem nim jeździć, wiedziałem, że się nie polubimy – mam awersję do nadmiernej zdobności, w dodatku absolutnie powierzchownej, takiej srebrzanki udającej szczotkowaną stal. Nie, tu akurat tego nie było, za to w kokpicie mnóstwo się dzieje, design jest niejednorodny, za to epatujący barokowym zdobnictwem – i to przy baaardzo przeciętnych materiałach. Poza tym – a mowa o samochodzie wielkości B+ z napędem tylko na przednią oś i z silnikiem dieslowskim 1.6 – przy cenie przekraczającej 88 tys. zł (wersja specyfikacyjna Quartz z automatem) można się spodziewać czegoś więcej niż prostej manualnej klimatyzacji przy braku m.in. automatycznych świateł czy podparcia lędźwiowego i drastycznie ograniczonym zakresie regulacji kierownicy.
Podsumowując: nie było mi tu dobrze od samego początku. A potem wcale nie było lepiej, bo zawieszenie okazało się zupełnie niepotrzebnie twarde, układ kierowniczy niespecjalnie komunikatywny przy niepotrzebnie wielkim kole kierownicy, a miejsca w kabinie czy bagażniku (o iście ogromniastym progu załadunkowym nie wspomnę) jest raczej poniżej średniej. Fakt, że jak na 115 KM, silnik jest fascynująco mocny i zrywny – ale za to brzmi, jak pierwsze turbodiesle z wtryskiem bezpośrednim z początku lat 90. I hałasuje okrutnie.
Reasumując, poczułem się jakby mnie przeniesiono w czasie co najmniej o 15 lat wstecz. Ale to nie jest kandydat do nagrody za wehikuł czasu…