Range Rover Sport 5.0 S/C
Salonka z katapultą
Jego „większy brat” – albo inaczej „prawdziwy Range Rover” – jest imperialnym pałacem na kółkach, który robi na mnie piorunujące wrażenie nie za każdym razem, kiedy do niego wsiadam, ale kiedy w ogóle mam z nim do czynienia, np. widzę go w ruchu. Bo to aż się wydaje nieprawdopodobne, że jakiś samochód może być aż tak majestatyczny, zachowując przy tym zdolność do ruchu.
Inaczej jest ze „Sportem”. Jest jak flagowy okręt Royal Navy, ale z tych najnowocześniejszych, co to owszem, robią ogromne wrażenie wyglądem, ale jeszcze większe, gdy ruszają do walki. RR Sport jest dla mnie uosobieniem największych chwil z historii Imperium Brytyjskiego. A przy tym pozostaje całkiem przyjaznym kolosem, który owszem, straszy, ale i chroni.
A przy tym to najprawdziwszy samochód, a nie tylko deklaracja majętności i pozycji społecznej. Świetnie się prowadzi (choć nie należy tu szukać sportowej zwinności, w jego przypadku „sport” to raczej strongman), jest diabelnie szybki i zrywny, szczególnie w tej wersji silnikowej, gdzie cudownie brytyjska jednostka napędowa V8 gulgocze i dudni – zdałoby się – z oksfordzkim akcentem. Ale przy tym to wcielenie ekskluzywności w brytyjskim typie, bez ostentacji, za to z wykorzystaniem najwspanialszych środków wyrazu w sensie materiałów i spasowania.
Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że to moje auto marzeń, że chciałbym czymś takim dostojnie się przemieszczać przez „suchego przestwór oceanu” pospólstwa. Nie, to na pewno nie. Ale w moim Garażu Marzeń na pewno by wylądował jako doskonały pomnik możliwości brytyjskiej motoryzacji.