Opel Insignia Country Tourer
Udana psychoterapia z fizjoterapią
Opel Insignia bardzo długo źle mi się kojarzył. Kiedy odbierałem do testu jego pierwszą generację, musiałem sam odnaleźć go na parkingu, a nie miałem pojęcia nawet, jakiego jest koloru. Stwierdziłem, że sobie pomogę numerem rejestracyjnym. Wyciągnąłem więc idąc na parking dokumenty auta i wpatrując się w nie, ześlizgnąłem się z krawężnika. Zabolało jak cholera, ale dłuższa wiązanka wykrzyczana szeptem pomogła i utykając, poszedłem dalej. Insignia miała automat, obolała stopa była lewa, więc jakoś przebidowałem, miałem mnóstwo roboty i jakoś tak wyszło, że do ortopedy trafiłem dopiero po dwóch miesiącach – zmuszony przez Najlepszą z Żon, która miała dość mojego jęczenia że boli.
Okazało się, że złamałem kość śródstopia. Dokładnie – odłamały się obie jej główki. I że teraz już – jak kiedyś mawiali w Poznaniu – farfał de klaczke, czyli umarł w butach i nic się nie da zrobić. Mam więc w mniej więcej środku stopy luźny gnat, który nie zrósł się z powrotem ze swymi końcówkami. Dziś już w niczym to nie przeszkadza, póki nie muszę jeździć autem z tzw. sportowym sprzęgłem, kiedy to swobodna kość jest dociskana do innych elementów stopy i np. trafia w jakiś nerw. Na przykład moja jazda opisywanym TUTAJ Dodgem Challengerem Hellcat z manualem wyglądała tak: „auć-auć-auć-q…wamać!!!-auć”.
Chyba więc wyjaśniłem, dlaczego jakoś tak odruchowo odsuwałem od siebie jurorski obowiązek (musimy znać rynek, a więc w miarę możliwości i czasu objeżdżać wszystkie samochody, jakie są sprzedawane w kraju, który dany juror WCOTY reprezentuje) przetestowania Opla po głębokim liftingu. Przełamałem się dopiero na jesieni zeszłego roku, kiedy zbliżał się wyjazd na prezentację nowego modelu innej marki na Pomorzu Słupskim. Stwierdziłem, że chyba jakoś dam radę – wjadę na A2, potem na A1 i na tempomacie dociągnę bez konieczności przypominania nawzajem Oplowi i mojej stopie, że się nie lubią. Bo przecież nieważne, że stopa miała okoliczność nie z Oplem, a z krawężnikiem, i w dodatku przy okazji zupełnie innego Opla. Sztuka się liczy, tak działa psychika, jeśli człowiek pozwala jej na niekontrolowane koniunkcje.
Dodatkowym obciążeniem wyobraźni był fakt, że Opel był zielonkawobrązowy i miał brązowe wnętrze, a ja tego nie znoszę. Czujecie już tę atmosferę? To się nazywa „jak pies do jeża”.
Trzy dni później, po powrocie, po przejechaniu w sumie przeszło 1000 km tym autem, oddawałem je po prostu z żalem. Pomijając obrzydliwą dla mnie kolorystykę, Insignia okazała się jednym z najprzyjemniejszych samochodów na trasę, z jakimi miałem do czynienia w Polsce. Dwulitrowa jednostka benzynowa turbo (250 KM) jest mile brzmiącym, mocnym w całym zakresie obrotów silnikiem, a napęd na 4 koła (była to wersja Country Tourer, a więc niby uterenowione kombi z większym prześwitem i kilkoma kilogramami dodatkowych plastikowych osłon na karoserii) i adaptacyjne zawieszenie sprawiły, że nigdy nie było mi niewygodnie i nigdy nie zabrakło mi trakcji, choć zdołałem zabłądzić gdzieś między wioskami pod Łebą i w pewnej chwili się bałem, kto mnie wyciągnie.
Świetne fotele, bardzo dobra ergonomia, miła stylistyka kokpitu i wyśmienita opływowość nadwozia (cisza w kabinie przy 140 km/h) dopełniły miłego obrazu. Także szybka jazda po krętych drogach, gdy zbliżała się godzina rozpoczęcia prezentacji, a ja po zgubieniu drogi (bo przecież wiem lepiej niż nawigacja, pojadę na azymut) w niedoczasie, musiałem naprawdę cisnąć – okazała się naprawdę przyjemna, niemal ekscytująco sportowa.
Po prostu wszystko przemawia za tym samochodem.
Wadę ma tak naprawdę tylko jedną: konstruktorzy tej wersji nie zdołali się do końca zdeklarować, czy chcą mieć auto mocne i szybkie, czy oszczędne. W efekcie naprawdę udany, usportowiony silnik i zdolne do wytrzymania bardzo intensywnej jazdy zawieszenie oraz skuteczny układ przeniesienia napędu – połączono ze skrzynią biegów o zdecydowanie zbyt długich przełożeniach. Przypuszczam, że chodzi o przełożenie przekładni głównej – pewnie większe o 50%, co wielu producentów stosuje, by móc nazywać swe modele ultra-eco, blue-cośtam albo EfficientDynamic Edition… Dla mnie oznaczało to po prostu, że jeśli silnik miał mniej niż 3500 obr./min, to nie miał dość momentu obrotowego, by uciągnąć auto. Jeśli więc chciałem jechać dynamicznie, nawet gdy miało się to wiązać z długotrwałym przekraczaniem 120-130 km/h, używałem tylko trzech pierwszych biegów. Bo zapomniałem dodać, że miałem tu manualną przekładnię. Ale dzięki temu moja lewa stopa była niemal bezrobotna i tylko przystanki na stacjach benzynowych okazały się częstsze niż przewidywałem.
Ale Insigniofobii pozbyłem się raz na zawsze.
I dobrze, bo to naprawdę fajny samochód.