Mercedes GLC 350e
320 koni? Super! Ale…
Ta sama historia, co z klasą E plug-in hybrid: fenomenalne auto, którego zespół napędowy może i jest ekstra, ale dla mnie to nieporozumienie. Czyli, jak to powiedziano w niezapomnianej „Konopielce” Edwarda Redlińskiego: „Może ta zupa i dobra, ale nie do jedzenia”. Bo nie potrafię zaakceptować sytuacji, w której mam niby pod sobą super-hiper technikę i technologię, ale nigdy nie wiem, która z ich części będzie działać i dlaczego. To znaczy, póki prąd jest, wszystko będzie cacy – ruszanie od dotknięcia (i nagle jedziesz 100 km/h), cisza pod maską, zerowe zużycie paliwa. Ale aż tu nagle-wtem!: bateriom zaczyna brakować soku i ni stąd, ni z owąd włącza się silnik benzynowy, który w przeciwieństwie do elektrycznego ma sporo do powiedzenia w kwestii nadmiernego obciążenia, jeśli zechcesz ruszyć z miejsca równie żwawo, jak przy pełnych akumulatorach. A za chwilę włączy się na stałe, bo cały system przejdzie w tryb ładowania (jest nadrzędny i ma absolutny priorytet, nie ma możliwości, by akumulatory rozładowano do zera – póki jest więc benzyna w baku, będą ładowane) i… I nagle zużycie benzyny rośnie do 15, 18, 20! litrów na 100 km. A „średnie od uruchomienia” skacze z poziomu dotychczasowego zera do – jak w moim teście – do 12,5 l/100 km. I nie ma już mowy o super-eco…
Zaprawdę, powiadam Wam: wolę zwykłą hybrydę, w której nie ma mowy o rabunkowej eksploatacji akumulatorów, a potem gwałtownym odzyskiwaniu utraconych bezpowrotnie wolnych elektronów. I nie trzeba ganiać z kablem, szukając bezradnie ładowarki, którą komputer sterujący systemem plug-in uzna za godną… A i tak jeśli mam oszczędzać, to poproszę dobrego diesla. Do GLC oferują takiego – podobnie jak do klasy E. Zużywa 5-7 l/100 km przy nawet ostrej jeździe i nie zmienia zachowania. I też jest super-eco!