https://www.youtube.com/watch?v=6Wgw5MrYT7s&feature=youtu.be
Już wiem, po co!
To druga moja „randka” z aktualnym wcieleniem legendarnej „gelendy”. Dla mnie samochodem absurdalnym, niepojętym – niewygodnym, ale luksusowym, diabelnie szybkim, ale fatalnie się prowadzącym, ultranowoczesnym, ale o aerodynamice kiosku… Ale także niebywale prestiżowym, drogim, niedostępnym i nieprzystępnym. Od kiedy tę generację zaprezentowano, zastanawiałem się, po co komu takie coś. Nie jest to przecież tak ukochany dziś przez rynek SUV, gdzie wygoda i komfort są nadrzędne, zaraz obok imponującego, ale nie przerażającego wyglądu. Tu, w Mercedesie G, nikt poniże 210 cm wzrostu nie zdoła swobodnie wsiąść, włożyć lub wyładować bagaży, usadzić dziecka w foteliku. Wsiadanie jest… Nie, nie ma mowy o wsiadaniu. Jest upokarzające każdego wspinanie się do kabiny. Amerykanie w swoich największych SUV-ach stosują automatycznie, z pilota uruchamiany system sprawiający, że zewnętrzny, pancerny próg wysuwa się i opuszcza, tworząc całkiem zgrabny schodek. Tu nie ma o tym mowy. Jedynym zadaniem progu jest ubrudzenie tego fragmentu kierowcy i pasażerów, który się z nim zetknie. A i kabina, choć o niebotycznej wysokości, nie jest ani przesadnie wygodna, ani przestronna – podobnie jak bagażnik. Nie, nie kąsam tego, nie ogarniam, nie kumam.
Aż tu nagle, gdy pomykałem tym mastodontem po Obwodnicy Warszawy, fizycznie czując, jak przerażone moim autem powietrze daje się pokornie pchać przed sobą, wydając przy tym tylko bolesny krzyk w postaci szumów zagłuszających znakomite audio Burmester, pojąłem: właśnie o to chodzi. Wiatr, deszcz, wilki jakieś, rzeczywistość sobie gdzieś tam skrzeczy, a ja tu – nieosiągalny dla nikogo – jadę w swoim luksusowym własnym czołgu, opancerzającym mnie przed wszystkim, co codzienne i przyziemne, nieprzyjemne.
Tak. W dodatku mimo wszystko mój czołg jest ładniejszy niż mały czołg porucznika Grubera. I o niebo szybszy.