&feature=youtu.be
Udana dogrywka, ale…
W marcu 2018 r. w czasie salonu samochodowego w Nowym Jorku zdołałem ubłagać Infiniti, by choć na chwilę udostępniło mi swój najnowszy samochód do krótkiego, idiotycznego testu na Manhattanie. Chodziło oczywiście o nowego SUV-a średniej klasy, wyposażonego w świeżutko skonstruowany silnik VC-T (Variable Compression Turbo, turbo o zmiennym stopniu sprężania), z którego marka nie bez powodu była (i jest) niesamowicie dumna.
Okazało się, że auto jest zachwycająco wykończone, że jest większe w środku niż na zewnątrz (genialnie zaprojektowana i wykonana kabina) – i że ten nowy silnik jest wart każdej pochwały.
A jest o czym mówić, bo chodzi o jednostkę benzynową turbo o skomplikowanej, ale niebywale inteligentnej konstrukcji, dzięki której przy pojemności 2,0 l i czterech cylindrach silnik ma parametry i zachowania typowe dla 6-cylindrowych jednostek wysokiej mocy, a przy tym potrafi być w zależności od potrzeb albo bardzo sportowy, albo spokojny i proekologiczny. Pomijając kwestie ewentualnej awaryjności czy napraw, konstrukcja fantastyczna, iście 21-wieczna.
Ale czym innym jest z konieczności bardzo spokojny i niemal dostojny przejazd po Nowym Jorku, a czym innym możliwość pogonienia tego samochodu i tego napędu po krętej, górskiej drodze – Angeles Crest Highway, czyli po trasie testowej dorocznych testów jurorskich konkursu na Światowy Samochód Roku. Mając taką możliwość, oczywiście porwałem kluczyk do QX50 i pojechałem.
Auto „w praniu”, w o wiele bardziej wymagających warunkach, na miejscami złej nawierzchni, miejscami świetnej, za to krętej jak rozgotowane spaghetti, okazało się zarazem bardzo komfortowe i sportowe, posłuszne poleceniom kierowcy, precyzyjne i po prostu miłe. Daje dużo frajdy z samego w sobie prowadzenia. A silnik… No cóż, gdybym nie wiedział, czym jadę, tylko brzmienie – a i to tylko chwilami – mogłoby mi nasunąć podejrzenie, że nie jadę z napędem V6. I to naprawdę mocnym. Potężny „kopniak” praktycznie z każdych obrotów, natychmiastowe reakcje na gaz, mnóstwo chęci do sportowej jazdy – a jeśli go nie „deptać”, cichy i chyba bardzo oszczędny, bo tzw. „mileage”, czyli zasięg w milach na jednym galonie (3,5 l) błyskawicznie skakał powyżej liczny 28, gdy tylko pozwalałem, by auto jechało „ekologicznie”, na niskich obrotach.
Razem: z jeszcze większym entuzjazmem powtórzę swoje zachwyty z Nowego Jorku, jeszcze bardziej stanowczo będę namawiać do nabywania tego auta. Bo wbrew plotkom już wiadomo na pewno (przysiągł mi na wszystkie świętości wysokiej rangi przedstawiciel Infiniti, który towarzyszył nam w recepcji testowej), że auto będzie dostępne w Unii Europejskiej. Czyli i u nas.
Problem jest jeden: nie wiadomo kiedy. To znaczy: ponoć na 95% w drugiej połowie przyszłego roku. I to jest właśnie to paskudne „ale”…