Wodór to przyszłość… elektryczna
Akumulatory, których używamy dziś – i w samochodach, i w smartfonach – są generalnie do bani. Mają zbyt małą pojemność energetyczną, zbyt małą gęstość energetyczną, zbyt szybko się rozładowują i zbyt długo się ładują. Poza tym są za duże i za ciężkie. Pewnie, samochody elektryczne i tak są o wiele sensowniejsze od spalinowych – tyle że wyłącznie jeśli się bierze pod uwagę sprawność ich silników. Bo pod każdym innym względem są warte tyle, ile ich bateria akumulatorów. A więc – zgadliście – do bani, choć jeździ się nimi świetnie. Ale po dodaniu do tego równania kwestii infrastruktury energetycznej (gdzieś i jakoś to trzeba ładować!) otrzymujemy zadanie nierozwiązywalne. Bo przecież prąd w naszych sieciach przesyłowych (oraz w większości innych krajów świata) pochodzi z elektrowni całkowicie nieekologicznych. Te ekologiczne natomiast – pomijając jednostkowy przypadek Norwegii z jej absolutnie niezmiennym poziomem wytwarzania prądu w elektrowniach wodnych – są nieprzewidywalne (słońce jest lub go nie ma, wiatr jest lub go nie ma, mocniejszy lub słabszy) i nie da się tylko w oparciu o nie dokonywać jakichkolwiek planów, symulacji, ocen, budów. Elektrownie jądrowe są najczystszym i najbezpieczniejszym źródłem energii elektrycznej oraz ciepła na świecie – szkoda, że aby zadowolić najbardziej niewykształconych wyborców, zamiast ich wyedukować, likwidując przyczyny ich lęków, likwiduje się ich emanacje. I nie buduje się kolejnych. Bzdura taka sama, jak wymysły z dieslami czy szkodliwością szczepionek.
Dlatego wodór jest rozwiązaniem. Wodór można produkować wszędzie, gdzie jest woda. Można budować niewielkim kosztem indywidualne mikroelektrownie wiatrowe czy słoneczne, które bez zawracania komukolwiek głowy będą sobie pracować wtedy, kiedy akurat będzie wiatr lub słońce – tylko po to, by lokalnie produkować wodór i magazynować go w zbiornikach przydomowych czy przygospodarczych. Dzięki uwolnionemu patentowi Toyoty to już nie problem. Potem można tym wodorem tankować samochód lub domowy agregat prądotwórczy (w postaci ogniwa paliwowego oczywiście). W ten sposób jednorazowa inwestycja w mikroelektrownię raz na zawsze załatwia nam paliwo do auta.
Które jest wtedy elektryczne – i prawdziwie ekologiczne. Bo energia, dzięki której produkujemy z wody wodór, jest absolutnie czysta, a „spalanie” wodoru w ogniwach paliwowych auta czy agregatu prądotwórczego daje jako produkt odpadowy wyłącznie parę wodną.
To oczywiście ideał. Wiadomo, że wodór, który tankujemy dziś do takich aut, jak znakomity Hyundai Nexo, nie jest z tak czystych źródeł. Ale z drugiej strony – powtórzę, co powiedziałem w filmie: rocznie w samej Polsce jako produkt uboczny produkcji chemicznej powstaje ODPADOWO, BEZ ŻADNEGO WYKORZYSTANIA aż milion ton wodoru.
I taki „odpad” cudownie byłoby wykorzystywać właśnie w taki sposób, w jaki używa go Hyundai Nexo. Spory SUV o rozmiarach pomiędzy kompaktem a klasą średnią, który mając 170-konny silnik o imponującym momencie obrotowym 395 Nm (oczywiście dostępnym od pierwszego obrotu wirnika) jest znakomicie zaplanowany i skonstruowany, ma bardzo ciekawie rozplanowany kokpit o interesującym wykończeniu, oferuje mnóstwo miejsca dla pasażerów i bagażu, jest komfortowo zawieszony, ale zarazem imponuje precyzją prowadzenia. Krótko mówiąc, znakomity, bardzo wszechstronny i wielki samochód o co najmniej dobrych osiągach i świetnym zasięgu. No i czysty niesłychanie.
Fakt, że wolałbym jeszcze więcej „pod nogą”. I że zamiast dźwięku przywodzącego na myśl pralkę przemysłową, wolałbym tu jakieś inne brzmienie. Ale to są już detale. A auto jako takie jest świetne.
Aha, po raz kolejny muszę świecić oczami za innych: wbrew informacji człowieka, który dostarczył do testów WCOTY tego Hyundaia, w samym Wielkim Los Angeles jest 21 stacji paliw z możliwością tankowania wodoru (w samej Pasadenie dwie). Więc na przykład tu nie ma w ogóle problemu.