Ford Mustang `2015
A jednak można!
Amerykański sportowy samochód kojarzy się tylko i wyłącznie w jeden sposób: wielki silnik z kupą koni mechanicznych i… jakaś tam obudowa. Nie prowadzi się, nie skręca, nie hamuje, wnętrze należy okleić power-tapem, tylko na tym zyska.
Ale oto całkowite zaprzeczenie tego stereotypu: Ford Mustang 2015.
Że jest piękny – wręcz obłędnie piękny – nie trzeba nikomu mówić. Bo nawet na tle oszałamiających urodą retrodesignów Chevroleta Camaro i Dodge’a Challengera wyróżnia się czymś nieuchwytnym, co każe o nim myśleć jeszcze długo potem, jak człowiek wróci „do żony” – za kierownicę swego europejskiego auta. Jednak rocznik 2015 ma poza tym efemerycznym czymś kilka cech, które w moich oczach czynią zeń kandydata na przebój także w Europie.
Jego wnętrze jest wykonane w taki sam sposób, jak wnętrza jego europejskich „braci”: z materiałów raczej średniej jakości, ale za to znakomicie spasowanych. Nic nie skrzypi, nie trzeszczy, niczego w kabinie nie byłem w stanie poruszyć kolanem (konsola) czy rękami (kokpit).
Sam kokpit w sensie designu i funkcjonalności spokojnie zaakceptuje każdy, kto nie będzie się starał przyczepić na siłę. Oczywiście, jest w rysunku odmienny od tego, co znajdziemy w Focusie (nawet „nowym”) czy Fieście. Nic dziwnego: w porównaniu z Mustangiem nawet największy Transit jest wąski i nieprzestronny, to niby po co się ograniczać? Tym bardziej że akurat w Mustangu kokpit jest jednym z elementów kojarzonych z charakterem w sensie historycznym. Więc wszystko OK, nawet jeśli do tego rozpasania przestrzennego trzeba się będzie przyzwyczaić. Niezbyt zresztą długo, bo i ergonomicznie, i funkcjonalnie wnętrze jest bez zarzutu, a materiały naprawdę niezłe. Drażni tylko system multimedialny, którego logika jest dyskusyjna, a szybkość działania – poniżej oczekiwań A.D. 2014.
Jak na dzisiejsze modne wygłupy pod hasłem walki z globalnym ociepleniem, Mustang oferuje fantastyczny wybór silników: tylko jednostki benzynowe, a w dodatku takie, które tę górę stali potrafią przemieścić z miejsca na miejsce w tempie zapierającym dech w piersiach. A więc: do wyboru mamy 310 lub 425 KM w dwóch silnikach. Ten mocniejszy to amerykańska klasyka, V8 o pojemności 5,0 l i brzmieniu, które można nagrywać i sprzedawać jako kołysankę dla chorych na motoryzację. A ten słabszy to… Hmmm… Jeszcze wcale nie tak dawno sam twierdziłem, że ten mniejszy to świętokradztwo, bluźnierstwo i bzdura. Bo to jednostka R4 turbo. O śmiesznej jak na amerykański „muscle-car” pojemności 2,3 l. Ale że byłem w błędzie, przekonać się mogłem tylko w jeden sposób – za kierownicą. I powiem tak: gdyby nie brzmienie przypominające odkurzacz z silnikiem tuż przed koniecznością przezwojenia, nigdy w życiu bym nie sądził, że coś się tu nie zgadza. Mustang EcoBoost jest bardzo szybki, bardzo zrywny, na żądanie bez najmniejszych problemów nawet na suchej nawierzchni przełamuje ESP, no i „zachowuje się” pod względem zapotrzebowania na paliwo: w teście zażyczył sobie niecałych 12 l/100 km (19,8 mpg). Jasne, wolałbym basowe dudnienie V8, ale w dzisiejszych czasach „wirtualnej akustyki” nauczenie tego baby-Stanga śpiewania barytonem nie powinno być problemem.
A V8 nie tylko basowo dudni. To wspaniałe auto – ujeżdżałem je w wersji z manualną skrzynią biegów, która działała zupełnie jak europejskie skrzynie fordowskie: miękkie i świetnie wyczuwalne sprzęgło, krótkie i precyzyjne skoki lewarka, optymalne zestopniowanie… Myślę, że mógłbym nawet pozostać przy manualu, choć automat, z którym łączono EcoBoosta, był znakomity.
Jednak zakochałem się w nowym Mustangu przez jego układ jezdny. Tak wspaniale europejski, tak nowoczesny, precyzyjny, sportowy, ostry, a przy tym wygodny, połączony z bardzo dobrymi hamulcami i precyzyjnym układem kierowniczym o znakomicie dobranym przełożeniu i wspomaganiu, jak można się spodziewać po tej marce. Pyszności!
Tak, ten samochód sobie kiedyś kupię. Bez trybu warunkowego. Może nawet jako kabriolet?
Część zdjęć moich, reszta – Robert Guio