BMW 640d Coupe
To „małe coś”
Mam sporo doświadczeń z aktualną serią 6 – m.in. jako pierwszy polski dziennikarz w ogóle jeździłem nią w 2010 r. przed rozpoczęciem produkcji seryjnej, a w rok później udało mi się nawet za kierownicą 650i Cabrio zaliczyć najpoważniejszą awarię, jaką kiedykolwiek zafundowało mi jakiekolwiek BMW. Mimo że oba te testy były dalekie od ideału wymarzonego przez dziennikarza testującego luksusowe GT, a co dopiero mówić o marzeniach producenta o zaprezentowaniu swego superluksusowego „dziecka” jurorowi konkursu, do którego się je zgłosiło – mimo to z dużą przyjemnością wspominam chwile spędzone za kierownicą modelu F12/13. Dlaczego więc teraz, gdy po liftingu, jadąc o niebo doskonalszym autem niż 4-5 lat temu, nie odczuwam żadnego entuzjazmu, choć pokonałem przeszło 2000 km z fantastycznym silnikiem R6 turbodiesel o mocy 313 KM?
Odpowiedź może być tylko jedna: 640d Coupe nie było w stanie mi zaimponować. Nie, nie dlatego, że wewnątrz miało marchewkowego koloru skórę i w tym samym kolorze plastiki, choć już samo to wystarczy normalnemu facetowi, by nabrać obrzydzenia. I nic nie zmienia fakt, że w papierach specyfikacyjnych było napisane, że to kolor koniakowy, a Kasia Gospodarek, która jako szefowa ds. komunikacji w BMW Polska nie tylko jako rasowa kobieta, ale i fachowiec, powinna nawet z urzędu wiedzieć lepiej, no więc Kasia twierdzi, że to karmelowy – ale ja się będę upierał, że jeśli facet jest w stanie wykrzesać z siebie tak wymyślną nazwę koloru, jak „marchewkowy”, to znaczy, że ten kolor jest naprawdę do bani, mówiąc bardzo delikatnie. No więc w takim otoczeniu kolorystycznym nie było łatwo, ale mimo wszystko to nie był największy problem.
Owszem, spore znaczenie miał fakt, że auta nie wyposażono w aktywny tempomat, a człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja do dobrego. W oczywisty sposób przyczyną braku entuzjazmu nie mógł być fakt, że ten diesel ma osiągi jak niewiele sportowych aut benzynowych przy absurdalnie niskim zużyciu paliwa, ani że prowadzenie „szóstki” jest fantastycznie relaksujące nawet wtedy, kiedy się wykorzystuje niesamowite możliwości jej silnika, świetnej skrzyni biegów, znakomitych hamulców i zaskakująco komfortowego zawieszenia. Nie da się przy najgorszej woli narzekać na obłędnie wygodne, a przy tym sportowe fotele, wyciszenie wnętrza, jakość systemu audio Bang & Olufsen czy wyśmienity system operacyjny iDrive z nawigacją Professional i gładzikiem.
No po prostu nie da się znaleźć wad. A jednak…
Rzecz w tym, że pojechałem tym fantastycznym samochodem na M Power Experience na torze Bednary, gdzie spędziłem sporo, ale zdecydowanie za mało czasu w ramionach… To jest, za kierownicą zupełnie innej „szóstki” Coupe.
M6 Coupe.
Muszę przyznać, że wielkie auta GT zawsze mi idealnie „leżały”, ale ten samochód ma wszystkie inne GT pod sobą. Jest wręcz niemożliwie dopracowany, a przy tym dosłownie histerycznie szybki i zwinny. Konkretnie: ma wszystkie zalety, jakie ma 640d Coupe, ale poza nimi – oprócz oczywiście boskiego silnika V8 Biturbo o mocy 560 KM – jeszcze to „coś”, czego się nie da zdefiniować czy wytłumaczyć, a co sprawia, że np. niespecjalnie urodziwa Jeanne Moreau miała równie wielu oszalałych na jej punkcie wielbicieli, co przepiękna Brigitte Bardot. Porównanie jest o tyle niesprawiedliwe, że M6 Coupe JEST piękna, a W DODATKU ma „to coś”.
P.S. BMW 6 w każdej wersji MA w rzeczywistości prawdziwą wadę funkcjonalną, której obecności nie jest mi w stanie wytłumaczyć nikt. W każdej wersji podłokietnik na konsoli środkowej ma obicie sięgające dokładnie tego miejsca, gdzie kierowca mógłby zacząć chcieć oprzeć łokieć. Ale już nie pod łokciem, tylko za nim. W najlepszym razie łokieć się lekko opiera o krawędź tapicerowania, ale spoczywając na twardym elemencie strukturalnym. Jakoś tak głupio…