Alpy: the best of
Audi S6 2013
Kiedy jakieś auto istotne dla konkursu World Car of the Year jest niedostępne w polskim parku prasowym, producenci po prostu wysyłają mnie tam, gdzie taki samochód jest. Lecę, jeżdżę, wyrabiam sobie zdanie, wracam. Brzmi prosto, prostacko, nudno wręcz – ale działa zawsze, a czasami udaje się niesamowicie.
Konieczność takiego wyjazdu zaszła w pod koniec zeszłego roku przypadku nowej serii modeli S Audi. Poleciałem więc do Monachium, gdzie na lotnisku czekała na mnie superlimuzyna S6. V8 biturbo, 420 KM, 550 Nm, napęd na cztery koła, pneumatyczne zawieszenie, aktywne stabilizatory. I niewyobrażalny luksus, opakowany w ogromne nadwozie i przepastne wnętrze.
Zapowiadało się źle. W Monachium było takie zachmurzenie, że ledwie zdołaliśmy wylądować. Po wyjściu z lotniska miałem wręcz wrażenie, że chmura leży na ziemi – a przynajmniej kładzie się na głowach ludziom, przybitym i ponurym. Wsiadłem do czekającego na mnie samochodu, nawigację nastawiłem na południowoniemieckie podnóże Alp, na miejscowość Garmisch-Partenkirchen, gdzie na wiecznym śniegu lodowca Zugspitze właśnie odbywał się slalom gigant mężczyzn (rozpoczęcie sezonu Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim) i ruszyłem.
Wytoczyłem się na autostradę, włączyłem tempomat na 120 km/h (dobre 20 km od lotniska prędkość jest ograniczona), przestawiłem zawieszenie na „Comfort” i starałem się nie zasnąć. Okazało się to niełatwe – samochód bardzo starannie izoluje pasażerów od otoczenia, a przy niskim obciążeniu silnik przełącza się w ekonomiczny i ekologiczny (tfu! Apage!) tryb COD. Oznacza to „Cylinder on demand” – kiedy kierowca nie wykorzystuje przerażającej siły auta (np. właśnie używa tempomatu przy obrotach silnika rzędu 1000-2000/min), cztery z ośmiu cylindrów zostają wyłączone, by oszczędzać paliwo. Efekty są niezwykłe: do mniej więcej 140 km/h właściwie nie słychać niczego spod maski. Auto toczy się jak pojazd elektryczny. A autostradowe zużycie paliwa wynosi wówczas… 9,5 l/100 km.
Na szczęście skończyło się ograniczenie prędkości i jednocześnie – jak z tunelu – wyjechałem z tej koszmarnej ołowianej chmury, która dociskała nastrój do poziomu ziemi wprost w szokująco jasne słońce. Cóż było robić w tak sprzyjających warunkach, skoro autostrada była prawie pusta? Zerknąłem na przełącznik wyboru charakterystyki auta, którym można aktywować tryb „Sport”. Gdy się to zrobi, elektronika sterująca silnikiem i automatyczną skrzynią biegów przestawia wszystkie systemy na maksymalnie szybkie reakcje, „usztywnia” układ kierowniczy, by zminimalizować ryzyko zbyt gwałtownych zachowań auta, obniża prześwit do minimum, wysysając powietrze z miechów pneumatycznego zawieszenia i utwardza adaptacyjne amortyzatory, a aktywne stabilizatory zmienia w betonowe kotwice. Zarazem ciśnienie płynu hamulcowego w systemie zostaje wstępnie zwiększone – teraz każde dotknięcie pedału hamulca zaowocuje brutalnym „heblowaniem”, by wszelkie manewry można było wykonywać w najkrótszym możliwym czasie. Aktywne elementy aerodynamiki zamykają kanały powietrza, które w normalnym użytkowaniu służą obniżaniu spalania, optymalizacji chłodzenia, wyciszeniu hałasów aerodynamicznych itp. Auto przywiera do ziemi i całe jest szybkością.
Wszystko to zabiera tyle czasu, ile trwa wyciągnięcie ręki do konsoli środkowej i dotknięcie przełącznika. Wyciągnąłem więc rękę i dotknąłem go.
A potem wdepnąłem prawy pedał w podłogę.
Spod maski dobiegł mnie ochrypły ryk, niemal skowyt, a skrzynia biegów natychmiast zrzuciła 4 biegi i na „trójce” strzałka obrotomierza skoczyła do liczby 4500. Samochód musiał być pozbawiony ogranicznika prędkości, bo po mniej więcej 25 sekundach od wciśnięcia gazu pędziłem przeszło 250 km/h – i wciąż przyspieszałem. Jednostajne narastanie prędkości zakończyło się na 270 – przecież moje Audi miało już zimowe ogumienie! Gdyby nie wprowadzone do komputera dodatkowe ograniczenie zimowe, zapewne można by było się rozpędzić do przeszło 300 km/h. Coś nieprawdopodobnego w tak wielkiej limuzynie.
Auto było przy tym niewzruszenie spokojne, tylko akustyka zdecydowanie się pogorszyła. I nie mam tu na myśli ryku silnika, bo dźwięki, jakie wydaje, gdy rusza do takiej walki, są bardzo przyjemne – nawet jeśli brutalne. Ale dociskane do asfaltu zimowe opony – choć o najwyższym indeksie sportowym i naprawdę znakomite – przy tak szybkich obrotach po prostu wyją.
Puściłem gaz – nie ma sensu tak „pałować” na dłuższym dystansie, tym bardziej że miałem jeszcze inne plany, a przy takiej jeździe paliwo mogło mi się skończyć jeszcze przed Ga-Pa. Zwolniłem do 180, przełączyłem auto w tryb „Comfort”, zerknąłem na komputer pokładowy. W ciągu ostatnich 10 minut z 9,5 l/100 km średnie zużycie zdążyło sięgnąć 17…
W pół godziny później skończyła się autostrada, po chwili wjechałem do Garmisch-Partenkirchen.
Wiele lat wcześniej zdarzyło mi się przypadkiem przejechać z Alpbach im Tirol w Austrii przez dolinę zielonej rzeki Inn i przełęcz Obermoos na Nordkette do Garmisch-Partenkirchen. Trasę tę odnalazłem poprzedniego dnia na mapie i postanowiłem ją przejechać ponownie – w drugą stronę. Choć to droga międzynarodowa (B23 po stronie niemieckiej, dalej B179 w Austrii), jest rzadko użytkowana. Dla tranzytu jest bowiem niewygodna – wije się jak rozgotowane spaghetti i wciąż zmienia kąt wznoszenia lub opadania. W rodzinnych wypadach koszmar, choć widoki super. Idealne miejsce do zabaw ostrym autem!
Trafiłem bez pudła. Była taka, jaką ją zapamiętałem – albo i lepsza. Przejazd na austriacką stronę trwał jakieś 40 minut i był znacznie bardziej emocjonujący niż jazda po autostradzie. Zresztą po torze wyścigowym też. Czteronapęd pokazał, co potrafi, silnik i skrzynia też. A ujmę to tak: nie wyobrażałem sobie nawet, by jakikolwiek samochód tak wielki, tak komfortowy i doskonale resorujący nawet w trybie Sport, a przy tym tak ciężki, potrafił do tego stopnia naginać prawa fizyki. Owszem, wiem, że istnieje Porsche Panamera, zachwycam się nim w innym tekście, jest to pojazd genialny, prowadzi się absolutnie niezrównanie – ale nie ma w sobie tej obłędnej wszechstronności, tej pełnej wdzięku lekkości. Nie tuli kierowcy tak szaleńczym luksusem jak Audi S6. Które, co w tym peanie równie ważne, w przeciwieństwie do wersji RS, niczego na kierowcy nie wymusza.
Obłęd!
Kiedy wpadłem do miasteczka Telfs tuż przy autostradzie A12 nad Innem, byłem mokry, z emocji trzęsły mi się ręce. Zatrzymałem się na „małe conieco” i duże picie, bo czułem się odwodniony. Z powrotem ruszyłem prawie godzinę później, powylegiwawszy się nieco w słoneczku, zaskakująco mocno grzejącym jak na listopad. Wróciłem jeszcze rzadziej uczęszczaną dróżką, z widokami, od których coś aż przeszkadza oddychać.
Do Garażu Marzeń!
Listopad 2012