Lexus LS 500 w Polsce
Nowy wzorzec?
Pod wieloma względami niewątpliwie tak. Niemiecka „Wielka trójca” ma przed sobą sługą drogę, by dogonić Japończyków pod względem jakości, materiałów, smaku w wykończeniu wnętrza. Ale zarazem nowy prezesowski Lexus to kompletnie nowa oferta: zamiast dotychczasowego superkomfortowego auta, Japończycy proponują sportową w prowadzeniu, jędrną w komfortowym resorowaniu, zupełnie różną od rywali limuzynę. Bliżej jej do Porsche Panamery niż do Audi A8, BMW 7 czy Mercedesa S. Z każdym z nich przegra pod względem „lotu nad jezdnią”, ale z każdym z nich wygra, gdy kierowca chce czuć, że prowadzi – a nie, że jest wieziony. Właśnie jak w Panamerze… Tyle że nawet Porsche nie potrafi aż tak wypieścić kabiny.
Lexus potrafi też pieścić uszy audiofili. System audio Mark Levinson zapewnia także w tym modelu niewiarygodne doznania.
Za to Lexus wciąż nie potrafi opanować tak prostej wydawałoby się rzeczy, jak stworzenie intuicyjnego w obsłudze systemu multimedialno-sterującego. Także nawigacja – mimo że i od strony ekranu (fantastyczny!), i możliwości obliczeniowych komputera pokładowego – jest zaledwie jaka-taka. A i system rozpoznawania znaków drogowych to na tle reszty auta porażka – nie zna on znaków „autostrada” czy „droga ekspresowa”, obce mu są inne sposoby odwołania ograniczenia prędkości od tych explicite je odwołujące, a więc np. „obszar zabudowany” i jego koniec, skrzyżowania itp. Za chińskiego boga nie współpracuje z danymi nawigacyjnymi – i to mimo że np. adaptacyjny tempomat potrafi się dostosować do przebiegu drogi i wiedząc z danych nawigacyjnych, że nadciąga ostrzejszy łuk, zredukować prędkość. Ale już system informowania o znakach – nie. Jest więc boleśnie niewiarygodny. Na sam koniec testu dowiedziałem się od niego, że na mojej drodze osiedlowej mogę jechać… 100 km/h. Cienko, Panowie Japończycy. Cienko. Po prostu nie wypada, by tak fenomenalnie dopracowane auto miało takie braki.