Lexus LS 500h 2018

Avatar Maciek Pertynski | 03/01/2018 67 Views 0 Likes 0 Ratings

67 Views 0 Ratings Rate it

Szwajcarski charakter…

Benzynowa wersja biturbo zapewniła mi, co mogliście obejrzeć tu i przeczytać tu, wspaniałe doznania, w tym z gatunku „sportowa limuzyna”, ale w typie, jaki do tej pory miałem okazję poznać tylko w Porsche Panamerze i Audi S8. Tyle że żadne z nich nie było przy swym sportowym charakterze tak komfortowe, jak Lexus, za to Audi było o wiele przestronniejsze, zaś Porsche – za ciasne. Jeździłem tym „nieekologicznym” Lexusem LS 500 w Los Angeles, a dokładnie w Pasadenie i po górach San Gabriel, gdzie mógł się wykazać nie tylko wspaniałym przyspieszeniem i oszałamiającą kulturą pracy silnika (zostałem mylnie poinformowany, że pod maską jest wolnossący silnik V8, ale zachowanie tego V6 było tak genialne, że nie powziąłem żadnych podejrzeń!), ale także świetnymi własnościami jezdnymi i zdolnością do pokonywania zakrętów niemal jak wyścigówka. Zachwycająca była też 10-stopniowa automatyczna skrzynia biegów, która tylko przy prędkościach tempomatowych rzędu 120-130 km/h (podobnie jak w odmianie GT tego auta, czyli Lexusie LC 500) nie potrafiła się zdecydować, na którym przełożeniu powinna pracować. No ale cóż, jak się komputerowi pozwoli wybierać między aż CZTEREMA nadbiegami, to można się tego spodziewać. Zresztą Lexus już podczas prezentacji modelu LC powiedział przez swych przedstawicieli, że oprogramowanie skrzyni jest w trakcie „dopieszczania”, więc pewnie zaraz się skończą problemy.

LS 500h, czyli wersja hybrydowa, to benzynowy wolnossący silnik V6 3.5 plus mocny silnik elektryczny i trzystopniowa, łącznie (przez multiplikację) 10-biegowa skrzynia automatyczna. Podobnie jak wersja biturbo, tak i hybryda może mieć pneumatyczne zawieszenie o wyśmienitej sprawności, ale bez skłonności do odcinania pasażerów od rzeczywistości. Tu raczej chodzi o maksymalizację komfortu przy maksymalnej komunikatywności, w czym zresztą doskonale wspierają zawieszenie układy kierowniczy i hamulcowy, oba z absolutnie najwyższej półki.

Ale LS 500h to przede wszystkim zupełnie inny samochód i dla zupełnie innych klientów. Tylko wygląda tak samo, jak benzynowa odmiana. I oczywiście jest tak samo wykończony (bajecznie – na tle dwóch najnowszych modeli Lexusa, LC i LS, wnętrza innych luksusowych limuzyn, w tym tych najbardziej ekskluzywnych, robią wrażenie powstałych na zajęciach praktyczno-technicznych w szkole podstawowej) i wyposażony (fantastycznie). Ale jego charakter – choć osiągi są rzeczywiście imponujące – należy do gatunku „tylko spokojnie”. Pewnie, można jechać nim cholernie szybko, a wówczas zaszokuje (pozytywnie! w końcu mowa o aucie ważącym 2,5 tony i rozwijającym sumarycznie systemowe 360 KM i 600 Nm!) spalaniem na poziomie poniżej 11 l/100 km. Można też jechać „tylko” szybko, ale spokojnie, a wówczas szczęka opada na widok wyniku 7,1 l/100 km. No i nie zapominajmy, że po mieście da się jechać całkiem spore odcinki zupełnie bez silnika spalinowego…

Wszystkim tym bawiłem się w okolicznościach totalnie odjechanych, drastycznie różnych niż w przypadku testów LS 500 w Kaliforni. A mianowicie w Sułtanacie Omanu. Na samym południowo-wschodnim skraju Półwyspu Arabskiego. W kraju, o którym podczas studiów arabistycznych dowiedziałem się chyba najmniej ze wszystkich regionów świata arabskiego – czy muzułmańskiego w ogóle. Najlepiej pamiętałem, że ze względu na położenie po przeciwnej do irańskiej stronie Cieśniny Ormuz, Oman – oraz jego dzisiejsza stolica, niegdyś oddzielne Terytorium Traktatowe i Protektorat Brytyjski, Maskat – stanowiły strategiczny region ze względu na kontrolowanie jednego z najbardziej uczęszczanych na świecie szlaku handlowego. Rzeczywistość okazała się szokująca: nie ma takiego miejsca w Omanie, gdzie nie dałoby się dostrzec, że państwo to – o powierzchni niemal identycznej jak Polska, ale zamieszkałe przez niespełna 4 mln ludzi – leży nie na żadnym piachu, jak by można to sobie wyobrazić: przecież to Półwysep Arabski! a na odrażająco surowych, kompletnie pozbawionych roślinności skałach. Ni to łupek, ni to kamień księżycowy, ni to krajobraz marsjański… No, naprawdę, są jednak miejsca bardziej przygnębiające, niż Sahara…

Ale na tych skałach Jego Majestat Sułtan Qabus bin Said as-Said od 47 lat (tak długo panuje) mozolnie, cierpliwie i nieugięcie buduje praktycznie od zera (bo ten region Anglicy traktowali po prostu jako swój port – i tyle – a mieszkańcy mieli wykonywać najprostsze czynności i siedzieć cicho) nowoczesne państwo, które od dekad dąży do pozycji muzułmańskiego odpowiednika Szwajcarii. Kraju doskonale zarządzanego, niesłychanie wręcz czystego, nowoczesnego, ale i szanującego tradycje i zwyczaje, ale przede wszystkim neutralnego politycznie, religijnie, kulturowo i gospodarczo. Czyli AKTYWNIE neutralnego, jak Szwajcaria właśnie. Nie wprowadza się tu absurdalnych przepisów, które są, żeby być. Np. alkohol jest więc oficjalnie dostępny i nie ma problemu z jego konsumpcją – choć zdecydowanie nie jest dobrze widziana w miejscach publicznych, nie wolno i tyle. Za to we wnętrzach lokali – proszę bardzo! I to bez rozgraniczania muzułmanin czy nie. To własna decyzja. Podobnie własną decyzją jest, czy kobieta ma odsłonięte i rozwiane włosy, czy – tradycyjnie – uznaje je za obiekt, na który ma prawo patrzeć tylko jej mąż. A propos męża – wielożeństwo niemal tu nie występuje, a prawa kobiet są bodaj czy nie większe już niż w… Szwajcarii. 

Obowiązuje tu absolutny zakaz łączenia religii z polityką, a imamowie, którzy by choćby pomyśleli o jego złamaniu, mogą pożałować swych przewin równie szybko i głęboko, jak każdy inny przestępca: Oman zna tylko trzy kary – grzywny, więzienia i deportacji. Nie ma mowy o jakichkolwiek niecywilizowanych metodach, obcinaniu rąk czy chłoście – nie, więzienie jest karą tylko za najcięższe przestępstwa, związane z życiem i zdrowiem, deportacja dotyczy wszystkich, którzy nie są obywatelami (a warto, oj, warto nimi być! – chętni skrzętnie na to pracują po 20 lat, grzecznie ucząc się arabskiego, ale konwersja na islam nie jest wymagana), a grzywna – każdego. Przy czym deportacja jest o tyle straszna karą, że uznają jej obowiązywanie WSZYSTKIE kraje regionu. Czyli poza Omanem, deportowany już nigdy nie wjedzie do Emiratów, Kataru, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej, Jordanii i Bahrajnu. Czyli – nie opłaca się zdecydowanie, nawet najmniejsze przestępstwo może się bowiem tak skończyć. Pomijając grzywnę, której horrendalna wysokość czyni wszelkie przewiny jeszcze bardziej nieopłacalnymi. Nie dziwi więc, że na drogach (Oh! O jakże wspaniale równych nawierzchniach, świetnym oznakowaniu oraz – w przypadku autostrad i dróg ekspresowych – kompletnym oświetleniu na całej długości!) jeździ się tu również jak w Szwajcarii, ściśle według ograniczeń i bez najmniejszych przejawów agresji, nawet trąbienia nie ma! Mało – jeśli ktokolwiek był kiedyś w jakimś arabskim kraju, zrozumie szok: samochody się tu zatrzymują, by przepuścić pieszych, nawet poza skrzyżowaniami! Notabene czerwone światło jest tu traktowane niczym zapora przeciwczołgowa. Nikt nie naruszy…

Można więc przyjąć, że kary za łamanie przepisów są potwornie dolegliwe. Tak niskiej przestępczości nie ma chyba nigdzie. 

I chyba Was nie dziwi, że nie nakręciłem tam żadnego filmu, skoro przy zaproszeniu stało jak wół: drony zabronione w ogóle, kamery i rejestratory dźwięku tylko za indywidualnym zezwoleniem. Wiem, że inni dziennikarze ryzykowali, ja nie miałem ochoty – nagrywanie a la szpieg mnie nie kręci, a na omańskie kary mnie nie stać. To już wolę wykorzystać materiały przygotowywane tygodniami przez oficjalną ekipę Lexusa. Z oficjalnym zezwoleniem…

I w takich okolicznościach przyszło mi się zmierzyć z nowym Lexusem LS w wersji hybrydowej. Notabene poza Maskatem, w którym mieszka niemal 70% ludności Omanu, wręcz trudno zobaczyć samochód marki innej niż Lexus i Toyota. Jest to istne królestwo tych dwóch marek – a warto wspomnieć, że i samochody są tu zupełnie jak w Szwajcarii: czyściutkie, w znakomitym stanie technicznym i… benzynowe. Zatrzęsienie Lexusów LS i GS poprzednich generacji, w przytłaczającej większości z silnikami V8. No i salony… Dziwaczne, jak widać. Ten na zdjęciach, wyglądający jak polski multidealer w zabitej dechami mieścinie tuż po zmianie ustroju, jako dealer Toyoty funkcjonuje już od 35 lat, a jako dealer Lexusa – od 25… Wewnątrz jest jeszcze gorzej, niż z zewnątrz. Na tle naszych fantastycznych, nowoczesnych, rozbuchanych architektonicznie, pięknych salonów Lexusa – taka „buda” to po prostu szok!

Poza Maskatem praktycznie nie istnieje handel markami premium innymi niż Lexus, a w Maskacie sam Lexus odpowiada za 45% rynku aut luksusowych. Nie ma tu w ogóle Volvo, Porsche pojawia się w śladowych ilościach pod postacią Cayenne'a, a Ferrari, Lamborghini, Rolls-Royce czy Bentley lub Bugatti to zaledwie nazwy – wszystkie reprezentuje jeden sprzedawca w agencji pośrednictwa. Bez aut salonowych czy testowych. Poza Lexusem widać tylko Mercedesy i BMW, co jakiś czas Land lub Range Rover. Audi praktycznie nie istnieje.

Zdziwniej i zdziwniej, jak powiedziała Alicja w Krainie Czarów.

Nic dziwnego, że nasze Lexusy wzbudzały poważne zainteresowanie. Jeździły po widocznych na zdjęciach drogach tyleż dostojnie, co zwinnie i szybko, choć dla mnie to wybór zdecydowanie gorszy od wersji V6 biturbo, czyli 500 „bez h”. Ciekawe – w modelu LC hybryda o tych samych teoretycznych parametrach robiła wrażenie niemal równie szybkiej i sprawnej, jak topowy, wolnossący, 477-konny LC 500. Tu – wersja zelektryfikowana, choć diabelnie szybka w wartościach bezwzględnych, robi wrażenie niechętnej takim dynamicznym próbom. Jasne, jak się kierowca uprze, to już ok, ale auto tego po prostu nie lubi…

Jako całość jednak to wciąż mój faworyt. Wspaniały samochód, choć z pewnością nie dla każdego spośród klientów zdolnych do nabycia auta luksusowego. Jest zbyt charakterny, awangardowy, za mało przemawia do ludzi o prostych gustach. A w nowym LS-ie jest mnóstwo elementów, które wymagają umiejętności kontemplacji sztuki.

W sumie – ma taki szwajcarski charakter…

cennik LS


67 Views 0 Ratings Rate it